top of page
LITERATURA TO KŁAMSTWO
FRAGMENT WYWIADU PRZEPROWADZONEGO PRZEZ FILIPA ŁOBODZIŃSKIEGO DLA TYGODNIKA „Newsweek”

Literatura to kłamstwo

 

Mario Vargas Llosa, najbardziej znany obok Gabriela Garcii Marqueza przedstawiciel boomu latynoamerykańskiego, napisał pierwszy romans. Z okazji wydania Szelmostw niegrzecznej dziewczynki pisarz w rozmowie z Filipem Łobodzińskim demaskuje utopię romantycznej miłości i wyjaśnia, dlaczego nie czyta Dana Browna.


Newsweek”: Pańską specjalnością są skomplikowane fabuły w rodzaju Rozmowy w „Katedrze”. To im zawdzięcza pan pozycję i popularność. Tymczasem Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki to powieść uderzająca prostotą, opowiedziana po bożemu, od początku do końca. Chciał pan napisać romans w nowoczesnych dekoracjach?


Mario Vargas Llosa: Od dawna kiełkowała we mnie myśl, żeby napisać współczesną powieść o miłości. Przecież w społeczeństwie konsumpcyjnym nadal odgrywa ona ogromną rolę, tyle że nabrała cech, jakich nie miała wcześniej. Gdzieś zaginęła cała retoryka i romantyczna mitologia tego uczucia. Chciałem przekonać się, jak wygląda miłość - trwająca niemal czterdzieści lat - w sytuacji, gdy obydwoje, mężczyzna i kobieta, mają swobodę w relacjach międzyludzkich i mogą podejmować niezależne decyzje. Chciałem też, żeby historia rozgrywająca się w końcu w czasach globalizacji pokazywała coś więcej niż jedno społeczeństwo, żeby nie była to historia o wymiarze lokalnym. Tak wyglądał mój pomysł wyjściowy. 

Dołożył pan do niego swoje doświadczenia z miast, w których mieszkał.
- Bo tam działy się rzeczy, które zmieniły świat. Paryż lat 60. czy Londyn początku lat 70. to były swego rodzaju stolice świata. We Francji fascynacja lewicową mitologią, Kubą, Che Guevarą i światową rewolucją skończyła się paryskim majem. Potem Londyn stał się ośrodkiem nowej wrażliwości, rewolucji hipisów, stolicą muzyki pop. To był punkt odniesienia dla całego pokolenia, otwarcie zażywało się narkotyki, a homoseksualiści wyszli z katakumb.Z kolei w Madrycie lat 80. trwała nieustająca fiesta. Fetowano powrót demokracji, wyjście z mroków dyktatury, nastąpił obyczajowy przewrót... Uznałem, że te miasta to doskonałe tło dla historii niegrzecznej dziewczynki i zakochanego w niej Ricarda. I tak napisałem pierwszą w życiu prawdziwą historię miłosną, którą współtworzyły moje wspomnienia. 

Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki to opowieść o świecie w stanie permanentnego kryzysu. Oglądamy tu kolejne społeczeństwa w momentach przełomów i przesileń. Ale ten kryzys dotyka także bohaterów. Widzimy w tej książce kryzys romantycznej miłości i kryzys tożsamości - niektóre z fikcyjnych postaci same już chyba nie wiedzą, kim są po kolejnych transformacjach.
- Oczywiście! Zwróćmy uwagę, że w ciągu tych kilkudziesięciu lat zaszły ogromne zmiany, upadło tyle instytucji, które miały być wieczne, zmienił się kilkakrotnie porządek społeczny, rodziły się i upadały kolejne utopie. A przecież ludzie dalej żyją, cierpią, radują się. Chciałem rzucić historię staromodnej miłości na takie właśnie tło. 

To, co najlepsze w literaturze, wyrasta chyba z kryzysu?
- Bez wątpienia. Najważniejsze zjawiska w literaturze rodziły się w czasach przejściowych, niepewnych, gdy zmierzchały jedne zasady moralne, a rodziły się nowe. W epoce zachwianej stabilności, niepewności, wstrząsów ludzie szukają schronienia w świecie fikcji. I wtedy właśnie literatura zyskuje największą wagę, bo może podpowiedzieć, jak szukać drogi w świecie realnym. 

To pomysł całkiem fikcyjny, czy też był pan świadkiem podobnej namiętności do kobiety fatalnej?
- Tworząc postacie Richarda i niegrzecznej dziewczynki, nie miałem w głowie żadnej konkretnej osoby. 
Powstały one ze strzępów wspomnień o różnych przypadkach. To reguła przy wszystkich moich utworach literackich - granice między tym, co pamiętam, a tym, co wymyśliłem, są bardzo trudne do wytyczenia. 

W Szelmostwach niegrzecznej dziewczynki wyczuwalna jest nuta melancholii. Zwłaszcza gdy pisze pan o Limie lat 50. czy Paryżu lat 60.
- Ależ naturalnie! Jako dzieciak w Limie czy młodzieniec w Paryżu miałem iluzje i życie przed sobą. Trudno byłoby napisać o tamtych czasach i nie nasycić opowieści solidną porcją melancholii. 
Ale myślę, że jest to o tyle uzasadnione, że narratorem jest Ricardo, który opowiada historię z perspektywy wielu lat. 

Czyta pan nowe książki autorów z epoki boomu latynoamerykańskiego? Garcia Marquez wydał niedawno Rzecz o mych smutnych dziwkach, wkrótce ukaże się nowa powieść Carlosa Fuentesa?
- Owszem, czytuję pisarzy współczesnych, ale prawdę mówiąc, moje lektury są podporządkowane głównie pracy. To jest najważniejsze - przesiąknąć atmosferą i rzeczywistością psychologiczną świata mojej nowej powieści. A co do boomu, to był on kapitalną promocją dla książek i twórców z naszego kontynentu, które - z nielicznymi wyjątkami - były do owego momentu znane tylko w świecie języka hiszpańskiego, a i to nie wszędzie. Książki z Ameryki Łacińskiej zaczęto tłumaczyć, omawiać, czytać na całym świecie. Ale nie mniej ważne jest to, że my sami mogliśmy policzyć się nawzajem. Wcześniej pisarze peruwiańscy byli znani w Peru, argentyńscy w Argentynie, meksykańscy w Meksyku. Kiedy studiowałem, nie czytało się u nas książek z Chile albo Kolumbii, czyli z krajów, z którymi graniczymy i gdzie mówi się tym samym językiem. Popularność za granicą pozwoliła nam się poznać i nastąpił efekt karambolu. Oczywiście, na tej fali wypłynęło sporo dzieł średniej jakości, ale ich żywot był krótki. 

 

Jednym z najbardziej wyrazistych zjawisk boomu był realizm magiczny, od którego pan zawsze był dość odległy. Ale w Szelmostwach pojawia się postać Arquimedesa, który funkcjonuje na pograniczu pragmatyki i magii.
- Pozostaję wierny realizmowi bez przymiotników. Magia nie była mi nigdy potrzebna. Natomiast często odwołuję się w książkach do rzeczywistości snu. W ostatnich latach wydaje się, że literatura jest w odwrocie, mimo że ludzie kupują książki. Wokół Dana Browna, Paulo Coelho czy Dziennika Bridget Jones Helen Fielding rozpętała się prawdziwa histeria. 

Ale czy to, co oni piszą, to literatura?
- Twórczość popularna istniała zawsze. Obok Balzaca byli przecież Dumasowie i Paul Féval... Autorzy powieści w odcinkach. Niektórzy bardziej utalentowani, inni mniej. I trafiali do ogromnej rzeszy czytelników. Zjawisko to ma charakter bardziej przemysłowy niż artystyczny. W kręgu języka hiszpańskiego jeszcze się tego nie obserwuje w takiej skali, ale to tylko kwestia czasu. 

Książki łatwe mają ogromne nakłady, ale najczęściej ukazują się tylko raz. Dan Brown jest wydawany ciągle.
- Na razie. Bałamutne pseudokoncepcje historyczne albo tajemnicze teorie robią na naiwnych duże wrażenie... 
Nie mogę się wypowiadać na ten temat, bo rzadko czytuję tych ludzi. Zdarzyło mi się na coś zerknąć, ale bez przyjemności. Nie zawracam sobie tym głowy. I mam wrażenie, że te książki nie mają wiele wspólnego z ludzkim życiem, w przeciwieństwie do prawdziwej literatury. 

Może pan i inni twórcy powinni sięgnąć po analogiczne agresywne metody promocji, żeby dotrzeć do szerokiej publiczności?
- Dobra literatura tworzy własną publiczność. Kafka, Dostojewski, Joyce, Proust nie zaginą, będą zawsze obecni. Nowe pokolenia ich czytają, chociaż nie jest to lektura łatwa. Nie można wymagać, żeby każdy przeczytał Ulissesa.


Newsweek, Numer 38/07, strona 103

Anchor 1
bottom of page